Jak zwykle wszystko zaczęło się niewinnie. Pod nami było widać dno doliny; stok, po którym mieliśmy schodzić – owszem stromy, ale przecież porośnięty, zielony; żadnych skał!
Stwardniały na beton drobny żwir, stromo, żadnego oparcia dla nóg. Ogromne rośliny rzadko porastające stok skutecznie przesłaniają ziemię pod nogami. I unoszący się wszędzie zapach kopru, wielkiego kopru – najpierw piękny, później duszący, drażniący. Pierwsza zsuwa się Justyna. Poranione ręce i nogi. Skwaszona mina. I zaczyna się zabawa: zjazdy na linie w warzywniaku; stanowisko zakładane z dwóch czekanów wbitych w ziemię. I dalej marsz po śniegowym błocie nad samą rzeką. Pierwszą skałę zagradzającą drogę udaje się obejść górą. Ma jakieś dwa metry wysokości; pięciu osobom zajmuje to godzinę! Pierwsze przejście przez rzekę. Lodowata woda; taka, w której po wejściu boli całe ciało. I prąd, który zwala z nóg i śliskie kamienie. A później kolejne rumowisko; dwieście metrów podejścia po chwiejących się kamieniach. Tylko po to, żeby się przekonać, że dalej iść się nie da. A dno doliny jest tak blisko. No i powrót. Znowu przez rzekę, znowu w monstrualnym warzywniaku.
Wieczorem znowu dobrze widać dno doliny, widać też miejsce, do którego doszliśmy – jakieś półtora kilometra stąd. To był dzień w „wielkim warzywniaku”.
Te dni się pamięta. To był kolejny taki dzień.