W tym blogu (cokolwiek miało by to oznaczać, w sumie) znajdziecie zbiór notatek z wyjazdów. Jest w tym trochę bałaganu! Będzie tu zarówno sporo fragmentów zawierających informacje krajoznawcze i praktyczne jak i zupełnie nic nie znaczących.

niedziela, 31 lipca 2005

Takie dni!

Dni kiedy wieczorem z dumą możesz sobie powiedzieć "szliśmy dziesięć godzin – zrobiliśmy trzy kilometry". Dni męczące, koszmarne, dni przedzierania się przez chaszcze, łażenia po rumowiskach porośniętych jeżynami, dni znikających ścieżek. Godziny podchodzenia, wdrapywania się, obchodzenia, cofania, przekraczania piekielnych rzek, dni poranionych nóg. Dni przeklinania pod nosem. Dni, które mają nazwę.

Jak zwykle wszystko zaczęło się niewinnie. Pod nami było widać dno doliny; stok, po którym mieliśmy schodzić – owszem stromy, ale przecież porośnięty, zielony; żadnych skał!

Stwardniały na beton drobny żwir, stromo, żadnego oparcia dla nóg. Ogromne rośliny rzadko porastające stok skutecznie przesłaniają ziemię pod nogami. I unoszący się wszędzie zapach kopru, wielkiego kopru – najpierw piękny, później duszący, drażniący. Pierwsza zsuwa się Justyna. Poranione ręce i nogi. Skwaszona mina. I zaczyna się zabawa: zjazdy na linie w warzywniaku; stanowisko zakładane z dwóch czekanów wbitych w ziemię. I dalej marsz po śniegowym błocie nad samą rzeką. Pierwszą skałę zagradzającą drogę udaje się obejść górą. Ma jakieś dwa metry wysokości; pięciu osobom zajmuje to godzinę! Pierwsze przejście przez rzekę. Lodowata woda; taka, w której po wejściu boli całe ciało. I prąd, który zwala z nóg i śliskie kamienie. A później kolejne rumowisko; dwieście metrów podejścia po chwiejących się kamieniach. Tylko po to, żeby się przekonać, że dalej iść się nie da. A dno doliny jest tak blisko. No i powrót. Znowu przez rzekę, znowu w monstrualnym warzywniaku.

Wieczorem znowu dobrze widać dno doliny, widać też miejsce, do którego doszliśmy – jakieś półtora kilometra stąd. To był dzień w „wielkim warzywniaku”.

Te dni się pamięta. To był kolejny taki dzień.